Dużo czytam. Nie tylko książek, ale i blogów. Myślę, że ilość treści jaką przetwarzam jest relatywnie duża, ale mam na to usprawiedliwienie. Lubię się uczyć nowych rzeczy i rozwijać wcześniej nabyte umiejętności.
Facebook mocno mi w tym przeszkadzał pożerając mnóstwo czasu. Najpierw wyciąłem jego stronę główną, a potem zacząłem filtrować treści. W ten sposób, przez pierwsze 3 tygodnie tego roku, dotarł do mnie tylko 1 news związany z polską sceną polityczną. Jaki? Oczywiście San Escobar 🙂
OK, fejs w przeglądarce załatwiony. Ale co z telefonem? Tutaj nie ma aż takiego pola do popisu i możliwości dostosowania funkcjonalności serwisu do naszych potrzeb. W tym miejscu od razu przydałby się hashtag #CoRobićJakŻyć, ale nie dajmy się zwariować. Jakaś alternatywa musi istnieć.
Jeśli nie mogłem dostosować tego co oferuje mi Facebook tak, jakbym sobie tego życzył, postanowiłem zastosować tę samą metodę, którą stosuje się kiedy chcemy np. pozbyć się nałogu. Bo – nie oszukujmy się – dla większości z nas Facebook to jest nałóg. Niezależnie od tego jak silny bądź słaby – ale jednak nałóg.
Czy można pozbyć się nałogu?
Pewnie można. Ale pozbywanie się nałogu tworzy lukę, a za tymi nasz umysł nie przeszkadza. Dlatego uzupełnia te luki tworząc nowe nawyki i przyzwyczajenia, które zastąpią przestrzeń po nałogu. Najlepszym przykładem jest to jak często podczas rzucania papierosów ex-palacze zaczynają tyć. Dlaczego? Bo jedzą, kiedy normalnie poszliby zapalić. A to, jakby nie patrzeć, jest dodatkowe 3, 5 lub 20 przekąsek dziennie.
Co ma piernik do wiatraka?
No właśnie wszystko. Zastosowałem dokładnie ten sam sposób. Nie usunąłem aplikacji Facebooka z telefonu. Mam ją ze sobą. Korzystam z niej codziennie – wrzucając zdjęcia, odpowiadając na komentarze i oglądając transmisje live najbliższych znajomych. Ale Facebook to jest dla mnie aktywność… aktywna. Nie pasywne, bierne przesuwanie kciukiem po ekranie jak kiedyś.
A jednak przesuwam dalej
Tak. Czekając gdzieś na Anię, siedząc na lotnisku, chcąc dowiedzieć się czegoś nowego nadal wbijam wzrok w telefon, a mój kciuk rusza do akcji. Tylko, że na ekranie nie ma już Facebooka, który – jak ustaliliśmy – serwuje treści wynikające z jemu tylko znanego algorytmu. Tym razem jego miejse zajęło feedly.
Feedly jest niczym innym, jak agregatorem treści. Ale treści, które sami wybieramy i o których sami decydujemy. Ulubionych serwisów i blogów. Posortowanych w kategorie, łatywch do zapisania na później albo wysłania mailem do znajomego. Aplikacją, która zastąpiła mi stary, świetny Google Reader, który nie wiedzieć czemu zamknięto przed czterema laty.
Dziś dzięki feedly konsumuję treści o wiele wartościowe, niż śmieszne obrazki z fejsa. Oczywiście, nie jest tak, że 100% czasu poświęcam na edukację i rozwój. Subskrybuję blogi rozryzwkowe, które przecież czasem nie służą niczemu innemu jak oglądaniu śmiesznych (choć czasem hermetycznych) obrazków.
Co więcej, to właśnie w feedly znajduję teksty, którymi potem dzielę się z Tobą w Monday Speedlinking. I ma funkcję zapisywania najciekawszych artykułów prosto do Evernote! (w wersji pro)
Polecam spróbować. Aplikacja jest bezpłatna i dostępna na wszystkie platformy, z desktopem włącznie. Wersja płatna absolutnie nie jest Ci potrzebna – tę kupują raczej tacy wariaci i mole blogowe jak ja (a warto nadmienić, że półtora roku temu było nas 60,000).
Nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez feedly i nie mam pojęcia jak wygląda dzień kogoś, kto chce aktywnie śledzić choćby 5-10 blogów i musi odwiedzać każdy z nich z osobna, zamiast mieć wszystko w jednym miejscu – na wyciągnięcie ręki. Albo kciuka.
(Kliknij tutaj, aby zasubkrybować siadlak.com w swoim feedly!)
(To nie jest sponsorowany. Gdyby tak było podkreśliłbym to w pierwszym akapicie.)
[…] czegoś brakuje, to tę lukę trzeba wypełnić – tak jak wczoraj, kiedy wspominałem o tym jak wyrabiać nowe nawyki. Dlatego oprócz wycięcia w pień wszystkich źródeł informacji o kryzysach, wojenkach […]