Jak zmarzliśmy w 40-stopniowym upale
Chciałem się wybrać na jakieś wakacje. Moja siostra zaproponowała, żebyśmy skoczyli do Tatralandii. Zaproponowałem Rybie, żeby do mnie dołączyła. Nie trzeba było jej długo namawiać. Oto zapis wrażeń.
Dzień 1
W środę po południu umawiam się z Rybą na Domaniewskiej, gdzie wypijamy ostatnią tego dnia kawę, smarujemy łańcuchy i ruszamy do mojej rodzinnej Częstochowy. Trasa optymalna, przyjemna temperatura, po drodze złapał nas mały deszczyk, w którym jechaliśmy niecałą godzinę, ale który w żaden sposób nie wpływał na komfort jazdy.
Jedyną rzeczą, która ten komfort obniżała, był fakt, że przecież minęła dopiero doba od powrotu z Poznania, a to był wypad dokręcający licznik o równe 1000km. Jakie konsekwencje to spowodowało widzieli Ci z Was, którzy byli u mnie we wtorek.
Tuż przed Częstochową musieliśmy zrobić przystanek, bo Rybie strzeliło 10,000km na Malinie.
Wszystko obfotografowane, możemy ruszać dalej.
Trochę rozprasza nas zachód słońca, który na tle bełchatowskich wiatraków był po prostu przepiękny. Takie niebo to rzadkość. Bajkowo.
Dojeżdżamy na miejsce po zmroku, w domu czeka na nas Helena z Kajtkiem, doskonała kolacja i szklaneczka whisky.
Pierwsze 250km za nami.
Dzień 2
Wstajemy rano, z Kajtkiem myjemy motocykle, dziewczęta się mejkapują i ruszamy w trasę.
Drogę do Krakowa ułożyłem tak, żeby było na co popatrzeć, z nie tylko ciąć do Kato i potem autostradą do Krk. Dlatego zaraz za Częstochową odbiliśmy na Ogrodzieniec, gdzie zrobiliśmy pierwszy przystanek i zwiedziliśmy ruiny tamtejszego zamku.
Robi się coraz goręcej.
Jedziemy dalej, tym razem odbijając na Skałę, żeby poskładać się w tamtejszych winklach otoczonych jurajskimi – jak sama nazwa wskazuje – skałami. Jest pięknie, bezchmurnie, prze-gorąco.
Dojeżdżamy do Krakowa. Szybki obiad w ulubionym krakowskim chińczyku na Długiej i w drogę.
Ponieważ jest to dzień oglądania przeróżnych landszafcików, jedziemy do Tyńca, żeby zwiedzić tamtejsze opactwo i panoramę Wisły. O 17.00 zatrzymujemy się na chwilę, żeby minutą ciszy uczcić godzinę W.
Helena z Kajtkiem dołączają do nas na Zakopiance i tniemy do Zakopanego. Zakopianka – jak to Zakopianka – z otwartymi ramionami wita nas na swoich szerokich zakrętach, na których rozwijamy prędkości nieco wyższe od dopuszczonych przez Ministra Transportu.
Nadkładamy trochę drogi, żeby pojechać ładniejszą – i równiejszą – trasą do Chochołowa, do którego docieramy już późnym popołudniem. Robimy zakupy i rozpalamy ognisko z przyjaciółmi Kajtka. Bezchmurne, niezaburzone żadnym światłem niebo usłane jest gwiazdami, spośród których co jakiś czas jakaś spada. Dziewczyny nieprzerwanie obarczają je swoimi życzeniami.
Po wypiciu całego zapasu zakupionych wcześniej trunków wyskokowych udajemy się na spoczynek.
Zgodnie z planem – kolejne równe 250km za nami.
Dzień 3
Wczesna pobudka, tankowanie motocykli, podmiana samochodów, i ruszamy w 10 osób do słowackiej Tatralandii. Winkle są po prostu nie do opisania. Część trasy z fatalną nawierzchnią, część tak idealna, że można się poskładać w zakrętach w stopniach budzących dreszcze.
Niezapomniane wrażenia. (Szczególnie, jak się raz przesadzi i jednak nie zmieści w jeden z takich zakrętów, który – zupełnie niespodziewanie – okazuje się być zdecydowanie ciaśniejszy niż się wydawało wchodząc w niego na odkręconej manetce… )
Krótki przystanek nad Liptovską Marą:
…i już docieramy na miejsce – żar leje się z nieba, kupujemy jedyne słuszne bilety all inclusive, rozkładamy na leżakach i idzemy się bawić. A bawimy się jak dzieci, dziewczęta przy co bardziej interesujących atrakcjach piszczą w niebogłosy 🙂 (* – nie dotyczy Ryby. Ryba, jako „kobieta niezależna” oczywiście nie dołącza do tego uroczego chórku :-< )
Co ciekawsze zjeżdżalnie i baseny nagrywam na wodoodpornym GoPro, które mam przytroczone do kostki i które… gubię na jednej z atrakcji. Niestety, przy takim ruchu jaki się przetacza przez każdą z nich, nie wolno mi wrócić w miejsce gdzie mi wypadła. Jedyna opcja to poczekać do zamknięcia obiektu. Bawimy się dalej – zaordynowałem, że wszyscy wrócą do Zakopanego zgodnie z planem, a ja zostanę i jej poszukam. Niestety, to mi się nie udaje, bo Helena, Kajtek i Ryba trzymają się rękami i nogami, żeby ich nie odsyłać do domu tylko poczekają i poszukają ze mną. Usmażony całym dniem na słońcu poddaję dalsze negocjacje – ekipa samochodowa wraca, my na motocyklach zostajemy do końca.
Long story short – rezygnując już z poszukiwań kamery wielkości pudełka zapałek w kompletnie nieprzejrzystej – i o 21.00 lodowatej już – wodzie, Kajtek krzyczy, że jest zajebisty i stopą odnajduje kamerę. Ubieramy się w te pędy, żeby jeszcze przed zmrokiem wjechać na serpentyny – co się oczywiście nie udaje, ale jest również akcent humorystyczny – po 10+ godzinach w upale, zarumienieni od oparzeń słonczenych, trzęsący się od brodzenia w tej prze-zimnej wodzie, chcący jak najszybciej dotrzeć do domu i usiąść przy ognisku z alkoholem w ręku Ryba pyta czy nie mamy ochoty pojechać jeszcze dzisiaj do Zakopanego??? Nie pamiętam już czy veto wyraziłem werbalnie czy ograniczyło się do tego mema ale summa summarum doszliśmy do konsensusu i pomysł bezapelacyjnie spadł z wokandy.
Mieliśmy niesamowite szczęście, bo przez całą krętą trasę (60km+) jechał przed nami samochód, który oświetlał nam drogę i wyznaczał kierunek zakrętów. Bez niego byłoby mega niebezpiecznie i pewnie jeszcze wolniej. A i tak nie przekraczaliśmy 60km/h bo byliśmy ultra-zmęczeni.
Dojechaliśmy na miejsce po trochę ponad godzinie, usiedliśmy przy ognisku. Zmęczenie spowodowało, że poszliśmy spać zostawiając za sobą 10 (dziesięć!) niewypitych piw.
Na licznikach dodatkowe 150km.
A, Ryba po całym dniu opalania się stwierdza jeszcze przy ognisku, że jutro od 7.00 będzie się opalać na pobliskiej łące.
Dzień 4
Jest 8.30. Ryba śpi.
Sprzątamy po wczorajszym ognisku, jemy śniadanie w postaci dużej ilości kawy, część z nas – ze mną na czele – cierpi od poparzeń słonecznych. Odprowadzamy przyjaciół Kajtka na autobus do Krakowa, sami zaczynamy się zbierać. Jedziemy z Rybą na normalne śniadanie na szczycie Gubałówki
…a potem na objazdówkę po okołozakopiańskich miejscowościach i szczytach – Nosal, Murzasichle, itd. Dokumentujemy filmowo.
O 14, już w Zakopanem dołącza do nas młodzież w celach obiadowych, bo u Adamo serwują najlepsze żeberka ever. Mnie niestety telepie febra od udaru słonecznego, więc ukradkiem spożywam kolejne porcje leków przeciwgorączkowych, żeby ogarniać wyjazd. W pewnym momencie chyba mi się nie udaje, bo moja kompania wyraźnie zauważa, że coś jest bardzo nie tak.
Ale jako, że nie ma takiego stanu z którym nie poradziłaby sobie paczka misiów Haribo, zaopatruję się w nie i jedzemy dalej. Wypadamy na Zakopiankę i znów zaczynamy bawić się zakrętami. Kajtek jak na motocyklistę z prawem jazdy posiadanym od 32 dni i jadący przez cały czas z plecakiem w postaci mojej lil’sis, prowadzi doskonale. A ja jako starszy brat, poddawałem go bardzo szczegółowej lustracji, więc wiem co mówię.
Docieramy do Krakowa, prysznicujemy się, oglądamy pierwsze filmiki z uratowanej kamery, czekamy na przyjazd ekipy z Warszawy. Kajtek w ramach podziękowania za wczorajszy „saving the day”, otrzymuje 2 kraty swojego ulubionego piwa. Ekipa w składzie: Kartka + Tomash + C39 + Charlie dociera na miejsce, również się prysznicuje i pomaga Kajtkowi w spożyciu w/w piwa.
Wychodzimy na miasto czekając jeszcze na Gutka, który ma do nas dotrzeć i przenocować chłopaków.
Imprezę w stylu krakowskim rozpoczyna się od zajęcia strategicznych miejsc na krawężniku pod Maoburgerem, zamówienia tam gigantycznych burgerów i rozlewania wódki. W mieście Królów Polski nikogo to nie dziwi. 🙂
Po spożyciu – w obu znaczeniach tego słowa – udajemy się na klabing. Reszta wieczoru zostanie zarchiwizowana jedynie w przebłyskach pamięci jego uczestników. Dla dobra wszystkich. What happens in Cracow, stays in Cracow, for fuck’s sake! 8)
Dzień 5
Wstajemy rano, do mieszkania Heleny i Kajtka docierają nasi panowie po czym udają się najpierw na śniadanie na Rynku, a zaraz potem na poszukiwanie alkomatu celem wyestymowania kiedy będzie można ruszyć w trasę. Wspólnie wypijamy kawę i dzielimy się na dwie grupy – Tomash i C39 jadą do Warszawy, Kartka i Ryba idą spać.
Po 13 się budzą, więc możemy ruszać. Tym razem w składzie Kartka, Ryba, Charlie i ja.
Jedziemy grupą, więc pilnujemy się nawzajem, ale Ryba co chwilę wyrywa się do przodu, więc Kartka musi ją co rusz postponować i przywoływać do porządku 😉
Za Radomiem zatrzymujemy się na posiłek i Kartka się od nas odłącza, żeby zdążyć na jakiś confcall. Jedziemy dalej we trójkę i Ryba zaczyna prowadzić. Tu z kronikarskiego obowiązku muszę zaznaczyć, że ten ostatni odcinek prowadzony przez Rybę jechało się – z całą odpowiedzialnością używam tego słowa – idealnie. Byliśmy doskonale zsynchronizowani w kwestii zmieniania pasów, wyprzedzania i przepuszczania samochodów. Ryba bardzo uważnie obserwowała kiedy przepuszczam samochody a kiedy je wystrzymuję, żeby zrobić nam miejsce. A to z kolei spowodowało, że 20+ kierowców nam dziękowało awaryjnymi za to, że zapewniliśmy płynność ruchu.
Dojechaliśmy do Warszawy, poprzepychaliśmy trochę pomiędzy samochodami, Charlie się odłączył na Woli, ja sam odwiozłem Rybę na plac Bankowy i wróciłem na Kabaty.
Od środy do niedzieli zrobiliśmy 1200km. Cała trasa ułożyła się mniej więcej tak:
Piękne trasy, sporo przygód, doskonałe towarzystwo.
Dzięki stokrotne i do następnego razu.
Ludwik
3 comments