Sąd ostateczny jest jednym z tych spektakli, na których bardzo cieszę się że byłem, ale na które nie poszedłbym po raz drugi.
Nie był to zły spektakl. Oj, bywałem na złych spektaklach – złych do tego stopnia, że opuszczenie murów teatru jest swoistym katharsis, a świat na zewnątrz nabiera zupełnie nowych kolorów.
Tak więc absolutnie nie był to zły spektakl. Scenografia prosta, bez wodotrysków, elementy gry światłem nadawały jej pewnego smaku. Ale tak jak zegarek na ręku Gandalfa czy adidasy na nogach Gladiatora, tak i tutaj, w sztuce utrzymanej wyraźnie sporo lat wstecz – w miasteczku, w którym wszyscy się znają, a do głównych ról należy naczelnik stacji i córka oberżysty – bardzo nowoczesne latarki świecące diodami LED potrafią dość wyraźnie wybić z rytmu sztuki.
Tak samo zresztą było z dwiema muzycznymi scenami – np. jazzowym popisem szofera, który ani wcześniej, ani później nie pokazał się na scenie, czy piosenką wykonywaną przez główną bohaterkę Annę (Agnieszka Pawełkiewicz) – obie zdawały się być po prostu kompletnie wyrwane z kontekstu całego spektaklu.
Jednak, mimo tych zaburzających spójność elementów, sztuka obrazuje kilka ciekawych aspektów małomiasteczkowego życia. Relacje pomiędzy pozornie nieznajomymi sobie ludźmi. Problemy małżeńskie i dominację w związkach. Chęć niesienia pomocy, która czasem powoduje koszmarne wyrzuty sumienia. I odwrócenie się kart, kiedy wszystko wychodzi na jaw.
Brawa dla puzonisty i akordeonisty, którzy naprawdę uwiarygodniali całość przedstawienia.
I tak na koniec zostaje mi jeszcze jedna rzecz do przemyślenia – dlaczego LEDowe latarki tak bardzo mi przeszkadzały, a fragmenty video, rzucane na tło sceny ani trochę? Hmm..