Weekend z piątku na… piątek
czyli relacja z wyjazdu w zdesynchronizowanym czasowo składzie:
Bajka (Honda CBR250R)
C39 (Honda CBR250R)
Charlie (Honda CBR250R)
Daga (Honda CBR250R)
Elfette (Honda CBF600)
Helena i Kajtek (Kawasaki Ninja 300)
Kartka (Honda CBR600RR)
Ludwik (Honda CBR250R)
Meganka (Honda CBR250R)
Padre (Honda CBR250R)
Ryba (Honda CBR250R)
Tomash (Suzuki Bandit 600S)
Tymon (Honda CBR600F)
Dzień 1 – piątek
Wyjeżdżamy z Ursynowa tuż po 16, żeby przed podróżą wrzucić na ząb jakiś zdrowy, pożywny posiłek. Ociekamy. Dosłownie – na dworze jest ponad 30 stopni w cieniu. Przebijamy się przez bardzo zatłoczone w piątkowe popołudnie miasto i docieramy na miejsce spotkania i w/w posiłku – McDonalds na Młocinach. Po kilku chwilach dociera do nas Bajka, a nieco później – Ryba. W takim czteromotocyklowym składzie (3x CBR250R + 1x Ninja300) ruszamy zdobywać Mazury.
Jedziemy w sinusoidalnym cyklu deszcz-słońce, ale żaden z opadów nie był na tyle silny, żeby zmusił nas do zatrzymania się albo przemoczył do suchej nitki. Ot, deszcz jaki zdarza się na większości tras.
Poruszamy się sprawnie mimo bardzo(!) dużego natężenia ruchu. Dla mnie to rzeczywiście było po prostu “sprawne” poruszanie się po trasie, ale Bajka podsumowała to nieco inaczej, rzucając światło jupiterów na fakt, że Ryba czeka z wyprzedzaniem aż do zakrętu albo podwójnej ciągłej (inaczej nie ma funu, right? ), a ja – jako że z definicji mam trwać na przeciwległym pasie ruchu póki cała grupa nie zjedzie bezpiecznie – musiałem rzeczywiście jedną czy dwie wysepki minąć nieco bardziej z lewej strony.
Z jedynym wspólnym veto spotkała się koncepcja omijania sznura samochodów czekających na zielone światło poboczem, z prawej strony, bo kiedy BMW X5 na rosyjskich rejestracjach zajechało nam drogę wymuszając awaryjne hamowanie – więcej taki manewr nie został nam przez prowadzącą zaproponowany.
Dojeżdżamy do celu po wąskich mazurskich drogach. Jako, że byliśmy już we właściwej miejscowości, ale musieliśmy zacząć nawigować na nasze ranczo, trzymając się nieco z tylu zdjąłem rękawicę, wyjąłem z kieszeni telefon i zacząłem szukać na google maps dokładnej lokalizacji. Niezmiernie się zdziwiłem, kiedy zajęty tymże szukaniem nie zauważyłem czyhającego w krzakach policyjnego radiowozu… Gdybym nie zdążył schować telefonu dostałbym mandat, który pewnie oprawiłbym sobie w ramki – “Używanie telefonu komórkowego podczas prowadzenia samo… motocykla”
Niemniej zdążyłem, więc bez mandatu dotarliśmy na miejsce. Zalogowaliśmy się do pokojów, a była to wyższa szkoła jazdy w logistyce, bo docelowo noc mieliśmy spędzić w 11 osób a do dyspozycji mieliśmy jeden domek 4-osobowy i jeden pokój 2-osobowy. Ale co to dla nas – jako, że nasze forumowe dziewczęta są nieprzyzwoicie szczupłe, postanowiłem, że 5 sztuk w tym dwuosobowym pokoju spokojnie się zmieści. I nie myliłem się
Ale póki co nie ma jeszcze kompletu. Przed zmrokiem pojawia się Hubert – brat Ryby, z którym samochodem udajemy się na zakupy do lokalnego sklepu, bo jest godzina 20:55, a sklep jest czynny do 21.00. Zgarniając po drodze błądzącą Elfette z Meganką blokujemy sklep, żeby nabyć tam tonę kiełbasy, wszystkie dostępne pomidory, morze piwa i 2 butelki wódki. W końcu to dopiero pierwszy dzień, więc trzeba dać wątrobom czas na rozbieg. Nie wszyscy z nas są chlorami
Zakupy poczynione, wracamy na miejsce, dojeżdża do nas finałowa trójka – Kartka, Tymon i Charlie. Podejmujemy próbę rozpalenia ogniska, ale deszcz szybko wybija nam z głowy ten pomysł. Przenosimy się do altany w której mamy dużego, murowanego grilla. I tu pojawia się problem – o ile na ognisko mieliśmy trochę gałęzi, o tyle o węglu na grilla nikt z nas nie pomyślał. Ale ten udało się zorganizować od przesympatycznych właścicieli ośrodka. Wszystko gra, już mamy zacząć grillować, ale… nie mamy żadnej podpałki do grilla. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Któraś z dziewcząt rzuca hasło, że “bez podpałki się nie da”. To niestety wystarczyło, żeby włączyć mi tryb – Ja nie rozpalę? Challenge accepted!
Grill rozpalony, rozpoczyna się impreza. What happens in Mazury stays in Mazury, więc kilka kolejnych paragrafów zostanie wyłącznie w wybiórczej pamięci Gangu250.
Dzień 2 – sobota
Wstałem o 6.27, żeby ogarnąć rozgardiasz jaki wygenerowaliśmy dnia poprzedniego. Reszta ekipy zwlokła się z barłogu dopiero 4 godziny później. Od rana mżyło, więc przynajmniej można było w pięknej scenerii poczytać książkę. Pierwsza na posterunku pojawiła się Elfette, która zaczęła przygotowywać śniadanie. Doskonałe śniadanie, w postaci najlepszej jajecznicy ever. Mogą to potwierdzić wszyscy obecni – włącznie z Dagą i Padre, którzy obrali doskonały timing, żeby na tę jajecznicę się wmontować ze swoim przybyciem na miejsce.
Pssst… Pssst… Pssst… Kolejne puszki piwa się otwierają. Mży. Zaanektowaliśmy całą przydomową werandę tylko dla siebie i tam spędzamy czas do obiadu śmiejąc się, żartując, rozmawiając o motocyklach, fistingu, podróżach, żeglowaniu, korporacjach i wielu, wielu innych tematach.
Pora na obiad. Zbieramy się do najbliższej restauracji, której jakość gwarantowała swoim słowem Elfette, więc mieliśmy pewność, że będzie dobrze. Po drodze, oprócz nieprzerwanego deszczu, Kartka spotkała ogiera, który rżał i kopał, ale kto mógłby oprzeć się urokowi Kartki? Nikt. Więc skończyło się przytulaniem.
Podczas obiadu dołączył do nas jeszcze jeden zbłąkany wędrowiec w postaci Dawida. Obiadowaliśmy wszyscy przy jednym stole po przemeblowaniu restauracji, na którą właściciele zgodzili się dopiero po reakcji Ryby, która postawiła kawę na ławę, żądając wniesienia dodatkowej ławy pod grożbą “A co!? Chcecie stracić tylu klientów?!”. Mnie uczono, żeby nie igrać z ludźmi, którzy przygotowują twoje jedzenie, ale przy tak dużej grupie wierzę, że była szansa, że pani kelnerka zaznaczyła sobie na swojej karteczce czyje porcje mają być extra. A, i w restauracji “Pod Bażantem”, jak sama nazwa wskazuje, była duża papuga (dla bardziej zaznajomionych z systematyką ptaków – ararauna), którą Ryba przekonała do powtórzenia swojego imienia. A Czarek uwiecznił to na GoPro.
Wracamy do ośrodka, śpimy, pijemy. Wieczorem, zaopatrzeni w dodatkowy węgiel i podpałkę do grilla, zajmujemy z góry upatrzone pozycje w altanie. Padre przejął funkcję grillmastera, więc ja zająłem się kominkiem, który miał dać nam ciepło umożliwiające całonocną libację. Na miejscu na którym wczoraj zaczęliśmy palić ognisko, rozlokowała się nowa ekpia, od której chciałem dostać trochę ognia, skoro Padre zużył całą naszą podpałkę na rozpalenie grilla. Podchodzimy, rozmawiamy, ekipa ogniskowa zgadza się na wymianę jednego rozpalonego polana, na nowe, suche, ale tylko pod warunkiem, że wyciągnę je z ogniska gołą dłonią. To niestety wystarczyło, żeby włączyć mi tryb – Pfff, ja nie wyciągnę? Challenge accepted.
Kominek rozpalony. Powtórka z wczoraj, wątroby już rozgrzane, więc można kręcić obroty do odcinki. Bonusem tego wieczora były spadające gwiazdy, które generowały zachwyt dziewcząt. Ani zachwytu, ani spadających gwiazd nie dało się nagrać na GoPro.
Dzień 3 – niedziela
Wstałem o 6.27. Dla odmiany w porównaniu z dniem poprzednim – niebo jest bezchmurne i słoneczko przygrzewa nas od samego rana. Funkcję starszego śniadaniowego przejął Charlie, bo Elfette stanowczo zadeklarowała, że jest na kacu. Po śniadaniu (równie doskonałym co sobotnie), wybraliśmy się nad jezioro – w końcu jesteśmy na Mazurach. Hubert polecił najładniejsze w jego opinii Pluszne, które od naszej bazy jest “oddalone o 20km”. Po przejechaniu ponad 30km dotarliśmy na miejsce. Mimo umowy, że w odpowiedzi na żar lejący się z nieba będziemy lecieć na zdrapkę, wyzwanie podjąłem tylko ja i Kajtek – cała reszta naszej kompanii ruszyła w pełnym rynsztunku bojowym.
Jezioro rzeczywiście bardzo czyste, o głębokości sięgającej 52m, więc wypłynąwszy łódką na sam środek nie obawialiśmy się uderzenia piętami o dno 😉 Elfette z Rybą i Hubertem standardowo przepłynęli jezioro w tę i z powrotem, reszta ekipy leżakowała, a my zajmowaliśmy się nagrywaniem skoków z łódki.
Po zażyciu mazurskich kąpieli udaliśmy się do lokalnej pierogarni, która uraczyła nas naprawdę dobrym setem najróżniejszych pierogów w różnych formach i smakach. Jedyną przeszkodą był fakt, że mimo upału zaczęły się kłębić nad nami ciemne chmury, z których po kliku chwilach lunął deszcz. Ale taki deszcz-deszcz, nie lekka mżawka, która towarzyszyła nam przez całą sobotę. Generalnie zrobiło się ciemno i zimno i razem z Kajtkiem zaczęliśmy żałować, że pod wpływem grupy nie utrzymaliśmy w ryzach mojej złotej zasady ATGATT (All The Gear All The Time). Ponieważ perspektywa jazdy w tak zimnym deszczu przez 30+ km, w krótkim rękawku i krótkich spodenkach była dla mnie nieakceptowalna, postanowiłem skrócić podróż do niezbędnego minimum. Kajtek z Bajką do mnie dołączyli i mimo tysięcy kropel wody, które odbite od owiewek trafiały bardzo boleśnie prosto w tchawicę – na prostych rozwijaliśmy maksymalne prędkości na jakie pozwalały nasze ćwiartki.
Dojechaliśmy na miejsce urywając co najmniej kilka minut marznięcia w tym deszczu, wyprysznicowaliśmy się w możliwie gorącej wodzie i udaliśmy na rozgrzewanie organizmu od środka – trunkami wyskokowymi.
To był dobry dzień – co prawda opuścił nas już Padre, Daga, Meganka i Tymon, ale ich miejsce zajął Tomash, więc w końcu pora rozpalić grilla. Wyjątkowo, jak nigdy wcześniej ani później nie zamknąłem imprezy pozwalając Elfette, Rybie, Dawidowi i Tomashowi bawić się bez mojej kontroli. Nie chcę wiedzieć co się działo kiedy poszedłem spać. Niech to zostanie kwintesencją “What happens in Mazury stays in Mazury”…
Dzień 4 – poniedziałek
Pobudka o 6.27, tuż po wyjeździe Kartki i Bajki. Z Elfette po moim udaniu się na spoczynek musiał wyparować cały alkohol, bo na stanowisku Starszej Śniadaniowej stawiła się wypoczęta i pełna wigoru do tego stopnia, że zaserwowała nam sałatkę a la Caprese.
Po śniadaniu udaliśmy się na wycieczkę do Olsztyna. Jabłonkę od Olsztyna dzieli 36km, Ryba prowadzi. Po przejechaniu ponad 130km docieramy na Olsztyński rynek. Całkiem niezły obiad w Staromiejskiej restaruracji, lody dla ochłody i wracamy do Jabłonki. Tym razem prowadzi Elfette, po 36km docieramy na miejsce w miedzyczasie nagrywając parę fajnych – i czasem dość niestosownych względem przepisów prawa o ruchu drogowym – scen do filmu z wyjazdu.
Dawid i Tomash wracają do Warszawy, na placu boju zostaje Elfette, Ryba, Helena z Kajtkiem i ja. Kąpaliśmy się już w Plusznym, więc nie mogliśmy pozostawić Omulewa, nad którym stacjonowaliśmy, w stanie dziewiczym, więc udaliśmy się pokąpać i tam.
(Tu mam bardzo fajne X-rated zdjęcia Ryby, ale nie zgodziła się na publikację, sorry. )
W ramach celebrowania ostatniego wieczoru dołącza do nas moja przyjaciółka, której urodziny są powodem do radosnych śpiewów i jeszcze radośniejszych toastów. Ale mimo takiej okazji wątroby już dają o sobie znać, więc zaczynamy delikatnie wytracać tempo, wartkie toasty przeradzają się w szanty, a szanty w intymne nocne Polaków rozmowy o [i tu pozostawmy tematykę jedynie do wiadomości Elfette, Ryby i mojej, bo przecież mogą to czytać dzieci… albo dorośli… albo policja…]
Dzień 5 – wtorek
“To już jest koniec, nie ma już nic!” Śniadanie, pakowanie i wyjazd. Ale zaraz, zaraz – Rybie brakowało miejsca w tailbagu, ale tylko do momentu kiedy zorientowała się, że w lodówce została wódka i kilka browarów. W związku z powyższym należało zastosować maksymalną kompresję i zakrzyknąwszy hasło zagrzewające do boju “Nie mogę na to pozwooooliiiić!!!” dziwnym trafem wszystko się nagle zmieściło. Trunki uratowane.
W małym deszczu jedziemy do Olsztynka, w którym tankujemy i żegnamy się – wszyscy zmierzamy do Gdańska, ale dziewczęta wybierają trasę przez Malbork i Iławę, a ja z młodzieżą tnę 7 na wprost, bo Trójmiasto to tylko przystanek w drodze do docelowego Słupska. Co jakiś czas delikatnie pada, ale nic nadzywczajnego. W Nowym Dworze Mazowieckim robimy kawową przerwę w McDonalds gdzie przeczekujemy potężną ulewę, która była na tyle łaskawa, że poczekała aż zejdziemy z motocykli i staniemy w kolejce do McCafe. W tym samym momencie dziewczęta wysyłają nam mmsy z obrazkami jedzenia – jak na hipsterki przystało – które od razu ripostujemy zdjęciami Muffinek. Kto mieczem wojuje…
Przeglądając radareu.cz widzimy jasną sytuację: z na zachodzie Mordor, na wschodzie Mordor, a my na północ, żeby uciec. Wyjazd za 3,2,1 go i w drogę. Reszta trasy już spokojna aż do tragicznie zakorkowanego miasta. W Gdańsku zwiedzamy Krupówki… nie, Krakowskie przedmieście… nie, Floriańską.. też nie… a, Długą! 🙂 Szalenie sympatyczny bezdomny pilnuje nam motocykli i udziela bardzo(!) kompetentnej informacji n/t najlpszych i tanich jadłodajni (z Domem Harcerza na czele), a po rekonesansie gdańskiej Starówki instruuje jak najlepiej wyjechać na Słupsk, za co sowicie go wynagradzamy. Więcej tak miłych ludzi i żyłoby się nam zdecydowanie lepiej!
No i młodzieńcza moto-miłość kwitnie…
Trójmiasto jest prze-kosmicznie zakorkowane a kierowcy rozjeżdżają się raczej niechętnie. Do warszawskiej kultury jazdy (tak, “warszawska” i “kultura jazdy” w jednym zdaniu) jeszcze trochę brakuje. Przynajmniej wobec motocyklistów.
Docieramy do Słupska tuż przed pierwszym deszczem. To był długi dzień, pora spać. Ale najpierw kilka browarków ku spokojności…
Dzień 6 – środa (bonus)
Powtórka z soboty. Cały dzień leje. Bawimy się z papugami, pijemy piwo od rana do wieczora. Pełny chill. Motocykle myją się pod chmurką.
Siedzimy. Nic się nie dzieje.
Wieczorem rodzinne spotkanie w pełnym przekroju zawodów. Ciocia – skrzypaczka, Wujek – dyrygent, Mama – rzeźbiarka, Tato – dyrygent (ale nie symfonik jak Wujek, tylko chórmistrz), Kuzynka ze swoim partnerem – lingwiści (angielski), Helena – lingwistka in spe (chiński), Kajtek – żołnierz wojsk desantowych, i ja – ale ja jeszcze nie zdecydowałem kim będę jak dorosnę.
Dzień 7 – czwartek (bonus)
15 sierpnia – dzień, w którym od najmłodszych lat przeklinałem pielgrzymów urządzających sobie w mojej rodzinnej miejscowości ostatni przystanek przed wejściem w glorii i chwale do świętej Częstochowy i drących jap…wróć – śpiewających radosne pieśni od 4 rano.
15 sierpnia – dzień, który od 2008 roku nie kojarzy mi się z pielgrzymkami, ale z wydłużeniem drogi z mojej alma mater do domu z normalnych 4 do 36 godzin i w którym trąba powietrzna porwała mojego tatę.
Ponieważ jest 15 sierpnia, wszystko jest pozamykane, więc wybieramy się na gofry do Ustki. Tutaj postanowiłem nagrać parę filmików z plaży i ładne ujęcie obmywania falą kamery, którą postawiłem na falochronie. I chyba nie uczę się na błędach, bo o mały włos powtórzyłbym fuckup z Tatralandii…
Wracając, znając już trasę i rozmieszczenie fotoradarów, robimy sobie grupową fotkę machając radośnie do ministra Rostkowskiego. Jedziemy na działkę, ścinamy jakiś dąb i przekonujemy się, że w myśl zasady “gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść”, jak dwóch dyrygentów jest w jednym zespole to nie wiadomo na kiedy przypada mocna część taktu i ze skoku “na 3, 4!” wychodzi nam tyle:
W drodze powrotnej Helena jedzie z rodzicami, więc na pustych, szerokich ulicach Słupska urządzamy sobie z Kajtkiem wyścigi rodem z Fast&Furious. Wnioski są następujące: Honda CBR250R i Kawasaki Ninja 300 do 3 biegu, do odcinki idą łeb w łeb – jedyną różnicę można ugrać na umiejętnościach. Powyżej 110kmph niestety – dodatkowe konie mechaniczne robią swoje i Ninja zostawia CBR daleko w tyle. Aczkolwiek dla Kajtka było to nie lada przeżycie, bo strzeliwszy przypadkiem ze sprzęgła przednie koło uniosło mu się do góry, więc przeżył tym samym swoje pierwsze quasi-wheelie 🙂
Dzień 8 – piątek (bonus)
Nasz weekend trwa już ósmy dzień – pora wracać do Warszawy. Lecimy pięknymi trasami przez Bytów i Kościeżynę. Mnóstwo winkli, miejsca do zabawy i całkiem mały ruch plus piękna pogoda. Life’s Good.
75 km przed Toruniem – na wlocie na A1w Kopytkowie Helena przesiada się z Kawasaki na Hondę, żeby dać trochę odpocząć kręgosłupowi i pośladkom. Helena żaliła mi się wcześniej, że trochę się gubi bo Kajtek sumiennie wypełnia moje polecenia kiedy np. wyprzedzać samochody mimo drobnych sugestii ustawodawcy, żeby tego nie robić (zakaz wyprzedzania, podwójna ciągła, etc) lub jadąc z prędkością różniącą się od tej dozwolonej jedynie 1 km/h (z tą różnicą, że ta jedynka stoi na początku wartości), sprawiając tym samym, że nie wie które manewry można, a których nie można wykonywać. Mając ją zatem na plecaku – jako, że przygotowuje się do egzaminu na A2 – po wyjździe z Torunia wykonaliśmy serię manewrów, które moja młodsza siostrzyczka uroczyście obiecała zapamiętać jako niedozwolone kiedy będzie jechać samodzielnie. Lista tychże pozostanie do wiadomości naszej trójki, bo nikt z nas nie chce narazić się na powtórkę z piątkowego gniewu Bajki. Tym bardziej, że na samym początku rządku cyfr wskazujących przebieg mojej ćwiartki zagościła dwójka:
Kajtek mając motocykl objuczony jedynie w swój plecak i moją torbę postanawia przetestować ile potrafi jego maszyna. Co ciekawe, nasze CBRki mimo nominalnej Vmax rzędu 140kmph, jadą niejednokrotnie zdecydowanie szybciej (mnie samemu z tą samą torbą i pełnym kufrem udało się rozbujać na A4 między Katowicami a Krakowem do 172km/h). Kajtkowa Ninja ma w instukcji Vmax 180, niemniej na prostej osiąga 175, a 180 osiągnął tylko raz, ale… z górki. Not so nice, Kawasaki.
W Toruniu robimy sobie przerwę na lody i obiad, dalej już standardową trasą lecimy do Warszawy. Nadal jest piękna pogoda, docieramy szczęśliwi i zadowoleni mając dużo nowych kilometrów na liczniku. Dojeżdżając na Kabaty, idealnie przy wjeździe do garażu Kajtek nas zahamował alarmując, że podróż kończy się w tym miejscu wisienką na torcie w postaci okrągłego wskaźnika jego licznika – przypominam, po równych 40 dniach posiadania prawa jazdy kat. A2.
Pozostaje mi tylko, jak zwykle, podziękować ekpie Gangu250 za ociekanie zajebistością przez cały wyjazd.
You rule.
All of you.
No exceptions.
To the infinity and beyond.
Dzięki stokrotne i do następnego razu!
Ludwik
Dobry mam kask.
Fajnie było, dobrze powspominać.
Szkoda, że nie jest jeszcze tak ciepło.
Love ya!
Dobry mam kask.
Fajnie było, dobrze powspominać.
Szkoda, że nie jest jeszcze tak ciepło.
Love ya!